W terminie tytułowym objechaliśmy z mężem połowę półwyspu, i była to kolejna niezwykła wyprawa, którą zapamiętamy do końca życia. Postanowiłam napisać o niej jeden post. Nie będzie on krótki, bo to niemożliwe. Napisać krótko o tak licznych miejscach i przeżyciach, to tak jak streścić “Władcę Pierścieni” w dwóch zdaniach. Zapraszam do snucia się drogami i bezdrożami Bałkan, po których sami snuliśmy się tak niedawno, w odkrywaniu ich urody, tajemnic i tych miejsc wszystkim znanych… Nasza trasa przebiegała w następujący sposób: Katowice -> Szeged -> Subotica -> Belgrad -> Tuzla -> Sarajewo -> Mostar -> Gacko -> Avtovac -> kanion Pivy -> Nikšić -> Podgorica -> Shkodër -> Budva -> Tuli -> Trebinje -> Dubrovnik -> Neum -> Makarska -> Podgradina -> Split -> Zadar -> Gračac -> Plitvička Jezera -> Zagreb -> Katowice.
W pierwszy dzień popołudniem przyjechaliśmy do Vac na Węgrzech, gdzie zjedliśmy kolację i odrobinę rozejrzeliśmy się po mieście. Nad brzegiem Dunaju widać było jeszcze ślady powodzi, budynki przy ulicy przylegającej do rzeki jeszcze schły, widać było kamienice obłożone workami z piaskiem. Vac to miłe miasteczko z uroczym rynkiem. Dalej pojechaliśmy na granicę Węgier i Serbii. W przeciwieństwie do poprzednich wypraw, tym razem zdecydowaliśmy się spać na polach gospodarzy za ich pozwoleniem. Kiedy zmierzchało się, zapytaliśmy przypadkowej rodziny mieszkającej niedaleko drogi czy możemy spać na polu nieopodal ich domu. Zgodzili się, Węgierka zaprowadziła nas w bezpieczniejsze miejsce – z dala od drogi, i kiedy się rozbiliśmy – przyniosła nam do namiotu zimne piwo! Nie bez kozery mówi się, że Polak i Węgier dwa bratanki. Byliśmy naprawdę wdzięczni. rano po obudzeniu zobaczyliśmy jak urokliwe jest miejsce w którym spaliśmy.
W Serbii zatrzymaliśmy się na moment w Suboticy. Na samym początku przed synagogą. Ten budynek zrobił na mnie ogromne wrażenie. Secesyjne okno w kształcie muszli, płot wykonany z ogniw w kształcie serc, delikatne witraże przypominające kwiaty, wszystko w absolutnej ze sobą harmonii. Mimo że synagoga w Suboticy jest nieczynna, myślę, że to jedna z najpiękniejszych synagog jakie widziałam do tej pory. Budynek ma w sobie to niewytłumaczalne coś.
W Suboticy zjedliśmy śniadanie ze składników kupionych na targu, m. in. doskonały ser.
Belgrad na samym początku wydał się miastem morderczym. Nie mieliśmy szczęścia do temperatury. Tuż przed wyjazdem ku swojemu przerażeniu sprawdziliśmy prognozę pogody, która mówiła, że z nieba będzie lał się blisko 40 stopniowy żar. I tak właśnie było. Przez około półtorej godziny błądziliśmy po mieście w poszukiwaniu informacji turystycznej, w której dowiedzielibyśmy się o hostelach. Nikt nie potrafił nam wytłumaczyć gdzie jesteśmy. Kiedy udało się znaleźć informację turystyczną, przez około godzinę błądziliśmy, aby znaleźć polecony hostel. Nasze szczęście, że potrafimy czytać cyrylicę! Wiele nazw ulic zapisanych jest tylko cyrylicą, niektóre zarówno cyrylicą i znakami łacińskimi.
Kiedy dotarliśmy do hostelu, byliśmy wyczerpani. Hostel zaskoczył nas swoim standardem. Wprowadziliśmy motocykl na podwórko i dostaliśmy ładny, dwuosobowy pokój z klimatyzacją. W hostelu dostępna była zimna woda do picia, co okazało się zbawieniem. A także standardowo – wifi, komputer z dostępem do Internetu i wszelkie wygody współczesnego świata.
Także małe patio. W kącie stał czajnik i hostelowa herbata, którą można było sobie zrobić i usiąść z książką lub ze znajomymi. Z tej możliwości jednak nie skorzystaliśmy. Wypiwszy kilka kubków lodowatej wody i wziąwszy prysznic, po chwili odpoczynku ruszyliśmy na miasto.
Dość szybko dotarliśmy do Twierdzy Kalemegdan. To obiekt nieprawdopodobnych wręcz rozmiarów, w obrębie którego znajduje się także spory park będący miejscem wieczornych spotkań. Twierdza wygląda majestatycznie i imponująco zarówno w dzień, jak i w nocy. Mamy tutaj niezliczoną liczbę zakamarków, mosty, wieże, mury, bramy, i znowu mury…Wieczorem spacerowaliśmy tutaj wykonując nocne zdjęcia i przyglądając się widokowi na Belgrad i podświetlony most na rzece. Rano przyszliśmy tutaj jeszcze raz, aby zobaczyć ją w dzień i jeszcze raz przemierzyć liczne ścieżki. Znajdują się tutaj także obiekty sakralne. Dach jednego z nich- na zdjęciu.
Na terenie twierdzy znajduje się Muzeum Wojny, galeria sztuki, korty tenisowe, boisko do koszykówki. Opodal Muzeum Wojny stoi spora kolekcja armat i urządzeń strzelniczych z różnych wieków, łącznie z tymi stosowanymi w ostatniej wojnie na Bałkanach.
Wędrując po twierdzy rozważaliśmy między innymi interesujący fakt, o którym dowiedzieliśmy się z przewodnika. Otóż przez ostatnie kilka wieków Belgrad był najeżdżany i niszczony średnio co 50 lat!
Z murów widać doskonale panoramę miasta, między innymi ujście Sawy do Dunaju.
To co nie przestawało nas w tym mieście zadziwiać, to zamontowane wszędzie wentylatory. Na fasadach kamienic, nawet tych pięknych, zabytkowych. Wentylatory są wszędobylskie i szpecą miasto. Zarówno secesję, moderne, jak i budynki całkiem współczesne.
Fot. Paweł Niewiadomski.
Parlament Serbii. Fot. Paweł Niewiadomski.
Jednymi z bardziej okazałych zabytków Belgradu są Stary Dwór i Nowy Dwór. Oba budynki stosunkowo do siebie podobne. Tutaj – kariatydy na fasadzie Starego Dworu.
Kolejnego dnia udaliśmy się do Sarajewa. To wręcz miasto – legenda. Tutaj rozpoczęła się I wojna światowa zabójstwem cesarza Franciszka Ferdynda Habsburga i jego żony Zofii. Tutaj urodził się zarówno Goran Bregovic, jak i Emir Kusturica, dwóch największych idoli Waszej autorki z czasów młodości (klasa maturalna, 19 lat). Tego miasta dotyczą rozliczne utwory, między innymi “Miss Sarajevo” i teledysk do piosenki nagrany przez U2 i Lucianna Pavarotti w 1995 roku.
W Sarajewie spaliśmy w kwaterze prywatnej. W hostelu negocjowaliśmy cenę, kierownik odesłał nas do swojego znajomego. Dostaliśmy bardzo ładny pokój z przestronną łazienką i podwórkiem na motocykl za 25 euro za 2 osoby.
To co zaskoczyło mnie w tym mieście to fakt, że jest ono tak bardzo orientalne. Tutaj panuje już zgoła odmienny klimat niż w poprzednich miejscowościach. Właściwie jest to, obok Mostaru, najbardziej orientalne miasto na całej naszej trasie. Targi, na których sprzedaje się miedziane naczynia na kawę, wzorzyste chusty. Tu i ówdzie widać minarety.
Na fotografii: Ratusz w Sarajewie. Znajduje się przy głównej ulicy miasta – Obala Kulina Bana, zwanej dawniej Aleją Snajperów. Tutaj w czasie wojny zginęło wielu mieszkańców miasta, zastrzelonych z góry przez snajperów, celujących do wszystkiego, co się rusza. Często ginęły tutaj kobiety i dzieci zmierzające na przykład po wodę.
Przed wojną w gmachu miała siedzibę Biblioteka Narodowa. Budynek został na wojnie w znacznym stopniu zniszczony, a następnie odbudowany.
Na jednej z głównych ulic Sarajewa – Marszałka Tito, nie widać powojennej biedy. Miasto wygląda całkiem normalnie. Często widać tutaj na budynkach ślady kul, w całym mieście, na bardzo różnych ulicach. Poza tym życie toczy się najnormalniej. W przewodniku z 2005 roku Sarajewo szczyci się tym, że działają tutaj małe tradycyjne restauracyjki, w których zjemy na przykład cevapi, a w mieście nie ma McDonalda. W roku 2013 mijaliśmy dwa McDonaldy i domniemujemy, że może być ich więcej.
O burzliwych i zmiennych losach tego rejonu przypomina Pomnik Armii Jugosławiańskiej na ulicy Marszałka Tito, z płonącym wiecznym ogniem i śladami kul. Tutaj szczególnie rzucają się one w oczy i wyglądają jak potworna ironia losu.
Na tej samej ulicy mamy zjawiskowej wręcz piękności kamienicę secesyjną. Zdobi ją osiem płaskorzeźb postaci ludzkich a także motywy roślinne i absolutny unikat – nad wejściem do bramy widnieją dwa płaskorzeźbione pawie. O pawiu naucza się i pisze, jakoby był jednym z najczęściej wykorzystywanych motywów w stylu secesji. Rzeczywiście, jego ogon szczególnie podatny jest na stylizacje. Ale tak naprawdę ze świecą go szukać. Tutaj mamy aż dwa.
Zwiedzaliśmy cerkiew pw. św. Archaniołów Michała i Gabriela. Obecny jej budynek powstał dopiero w XVIII wieku, ale wygląda na znacznie starszy. Przywodzi na myśl raczej małe kościoły budowane w średniowieczu.
Przechodzimy obok Soboru Narodzenia Najświętszej Marii Panny, największej cerkwi w Sarajewie i jednej z największych na Bałkanach. Ta świątynia podświetlona wieczorem wygląda zjawiskowo.
Trafiamy także na muzułmański cmentarz na wzgórzu. Przychodzimy tutaj zarówno nocą, jak i w dzień. Widok z tego miejsca o każdej porze doby jest na swój sposób niepowtarzalny.
Ulice Sarajewa wieczorem. Tutaj nastórj panuje zupełnie odmienny niż w innych miastach. Sarajewo szczególnie zapadło Waszej autorce w pamięć. chęć powrotu w to miejsce obudziła sie niemal zaraz po powrocie do domu.
Podróż przez Bośnię dostarczyła nam pięknych widoków. Góry, jeziora, rzeki. Nie mogliśmy się im nadziwić.
Mostar to równiez miasto którego znakiem rozpoznawczym są orietalne targi.
Widok ze słynnego mostu zburzonego w czasie wojny przez Chorwatów i odbudowanego. Turkusowa woda i bajeczny krajobraz. Tylko upał zawadzał. Tuż po przejściu mostem udaliśmy się pod meczet. Obok każdego meczetu, a takze na cmentarzu muzułmańskiem w Sarajewie znajduje się źródełko z wodą pitną. Muzułmanie muszą obmywac się przed modlitwą. Nas źródełka ratowały przed spaleniem sie w ognistym słońcu.
Z Mostaru przejeżdżaliśmy przez Gacko w kierunku Fočy. Góry bośniackie robią ogromne wrażenie, jednak jadąc przez nie miałam serce w gardle i duszę na ramieniu. Mimo ich piękna, naprawdę pragnęłam, aby już się skończyły. Drogi w górach są wąskie, miejscami bardzo wąskie i bez barierek. Na zakrętach widzimy dwa wbite patyki. Mające znaczyć, że jeżeli źle zakręcimy, wylądujemy w przepaści? Zgodnie z naszym postanowieniem, gdy nadszedł zmierzch, zapytaliśmy o nocleg.
Ugościł nas Bośniak Mica prowadzący restaurację niedaleko Avtovac, przy drodze na Fočę. Pozwolił nam schować motocykl za dom i rozbić się w dowolnym miejscu na swoim ogromnym trawniku, a potem umyś cię w łazience. I w dodatku ugościł nas piwem.
Przed jego restauracją stało ogromne koryto z wodą poprowadzoną z bórskiego źródła. Czegóż więcej było nam potrzeba?
Następnego dnia pojachaliśmy przez Kanion Pivy w kierunku Podgoricy.
Droga do podgoricy była o tyleż piękna, co koszmarna ze względu na temperaturę. Nogi spalone mimo kremu nakładanego okresowo cyklicznie na każdym możlwym przystanku, piekące niemiłosiernie zobojętniły częściowo na odbiór wrażeń. Przejeżdżaliśmy obok dostojnej Katedra Zmartwychwstania Chrystusa – największej cerkwii w mięście. Dojechawszy do centrum zakwaterowaliśmy się w Info Hostel Podgorica, małym hostelu niedaleko centrum. Ze zniżką z ulotki otrzymanej w centrum informacji turystycznej zapłaciliśmy ok. 22 euro za 2 osoby. I po obowiązkowym prysznicu i chwili odpoczynku powędrowaliśmy w miasto.
Podgorica to miejsce wyglądajace wyjątkowo nowocześnie i zamożnie. Niestety ocalało w niej bardo mało zabytków. Wieczorem udaliśmy się na bardzo długi spacer do parku. Przy bramie wejściowej stoi urocza cerkiew.
Właśnie trwało w niej nabożeństwo, więc nie wchodziliśmy do środka.
Park zaskoczył nas tym przemiłym okazem fauny. Żółw przechadzał się obok ścieżki i na nasz widok trochę się przestraszył. Ale zaraz uspokoił, i przestał przyspieszać kroku. Wasza autorka zachowywała się w tej chwili jak postać z memów na Kwejku i podobnie mądrych stronach. “Żóóółłłwik!”.
Widok na miasto z parku w Podgoricy.
Kościół katolicki w Podgoricy, wybudowany w 1969 roku na miejscu innego, zburzonego podczas bombardowań w czasie II wojny światowej kościoła.
Wygląda dość brutalistycznie. Błądziliśmy uliczkami, aby do niego dojechać.
Fot. Paweł Niewiadomski.
W dalszej drodze zahaczyliśmy o Albanię, o miasto Shkodër. Teraz już wiem co mają na myśli blogerzy piszący, że w Albanii konczy się Europa jaką znamy. Mają na myśli dokładnie to, że w Albanii kończy sie Europa, jaką znamy. Przy wjeździe do miasta widzimy targ, na którym handluje się baranami. Niektóre śpią, inne niefrasobliwie stoją na chodniku i spoglądają na świat ogromnymi oczami. Tytaj każdy jeździ jak chce. Pieszy chodzą po rondach i po ulicach, rowerzyście jeżdżą pod prąd. Wszyscy trąbią – na powitanie, na motocykle, na znajomych, na obcych, i pewnie czasem bez powodów. w ogóle na Bałkanach panuje zwyczaj trąbienia na powitanie, na znajomych i na motocykle, lecz nigdzie nie jest on tak silny jak tutaj.
Fot. Paweł Niewiadomski.
Ze Shkodër pojechaliśmy znów do Czarnogóry, do Budvy. Spędziliśmy w niej wyjątkowo mkrótki czas. Zniechęciła nas atmosfera kurortu przepełnionego turystami oraz nasza nieodłączna około 40 stopniowa temperatura. Podążyliśmy do Bośni, a właściwie do Hercegowiny.
Fot. Paweł Niewiadomski.
Góry po przekroczeniu granicy Bośni i Hercegowiny. Mordor na żywo. Chwilę później znaleźliśmy się w jednym z miejsc, które zostawiły najmilsze wspomnienia z całej wyprawy.
W drugiej wiosce za granicą, w Tuli, zapytaliśmy kelnera w restauracji która zwróciła naszą uwagę, czy możemy rozbić się na polu obok restauracji. dostaliśmy pozwolenie, rozbiliśmy namiot i poszliśmy na obiad i na piwo. Restauracja nazywa się Stara Hercegowina i jest wzorem tego, jak tego typu lokal powinien funkcjonować. Jedzenie doskonałe, porcje sycące, obsługa przemiła. Co więcej, w restauracji stała grupka osób grający na akordeonie i gitarze i śpiewających niewiele gorzej niż Goran Bregovic. Przyłączyliśmy się do nich na moment. Na pytanie skąd jesteśmy odpowiedzieliśmy, ze z Polski. “Bracia Słowianie, to chodźcie na piwo!” Nie sposób było odmówić, potańczyliśmy więc jeszcze chwilę i porozmawialiśmy z jedną z dziewczyn. Owa grająca grupa to nauczyciele ze szkoły muzycznej w pobliskim miasteczku i doktorzy po Uniwersytecie w Sarajewie. Poczułam się jak w filmie “Czarny kot, biały kot”. Takich właśnie Bałkan pragnęliśmy.
Rano spojrzeliśmy na to przemiułe miejsce i pojechaliśmy do pobliskiego miasteczka, Trebinje. Jak dowiedzieliśmy się wieczorem, Emir Kusturica kęci w nim obecnie film z Monicą Bellucci. Nie mieliśmy szczęścia go zobaczyć, ale…
Trebinje to kolejne miejsce mile zapamiętane. Jest ono oddalone o około 25 kilometrów od Dubrovnika, ale różni się od niego znacznie. Jest o wiele tańsze i nie widać w nim tłumów turystów. Co prawda nie leży nad morzem… Wygląda przepięknie. Na rynku ogródki dwóch hoteli Platani, które wzięły swoją nazwę od ogromnych rosnących w Trebinje platanów pełne są pijących kawę i dyskutujących osób, poza tym w miasteczku spokojnie toczy się życie.
… a na dwóch wzgórzach dwie cerkwie. Tutaj: cerkiew na wzgórzu Crkvina.
Widok z góry na której stoi cerkiew jest po prostu bajeczny. W dodatku rośnie tutaj pachnąca lawenda.
Przejście graniczne z Bośni i Hercegowiny na Dubrownik to najbardziej zatłoczone przejście na Bałkanach. Przeogromną kolejkę samochodów objechaliśmy motocyklem, i tylko dlatego pokonaliśmy granicę stosunkowo szybko. W samym Dubrowniku spędziliśmy około trzech godzin i zobaczyliśmy wyłącznie ścisłe centrum miasta. Bramę Pile, okolice Wielkiej Fontanny Onufrego, klasztor Franciszkanów, wieża zegarowa i Plac Sponza. Plątanina uliczek przecinających się mniej więcej pod kątem prostym pełna jest sklepów z pamiątkami i restauracji. Niestety – tylko sklepów z pamiątkami i restauracji.
Dizjan chorwackiej biżuterii znacznie różni się od tego, który znamy z kraju. Trzeba przyznać, tutejsze wyroby jubilerskie prezentują się interesująco i kuszą egzotycznym czarem.
Dubrownik – co ciekawe – to jedyne miasto które na mapie turystycznej oznaczyło sklepy, w ktorych dostępne są poamiatki wyprodukowane w Chorwacji czy w samym mieście Dubrownik. Jeżeli ktoś ma zatem ochotę nabyć pamiątki, może łatwo zorientowac się gdzie kupi coś innego niż magnesy lodówkowe z chińskiego tworzywa sztucznego produkowane po dolarze za kilogram.
Z Dubrovnika pojechaliśmy bezzwłocznie dalej, i trafiliśmy do Bośni do miasteczka Neum. I tego miejsca stanowczo nie polecamy. Oprócz rodziny, która wskazała nam bardzo dobrą i stosunkowo tanią restaurację, spotkaliśmy tutaj naprawdę dziwnych i niemiłych ludzi. Nawet właściciel kempingu zachowywał się z pozoru miło, ale jak okazało się rano próbował nas oszukać.
Split to kolejny punkt naszej wyprawy. Potraktowaliśmy go podobnie jak Dubrovnik. Zobaczyliśmy wyłącznie pałac Dioklecjana, najszybciej jak było to możliwe. To co się o nim mówi, to prawda. Kiedy spojrzymy, jak ogromny obszar zajmował, jest to doprawdy nieprawdopodobne. Wrażenie robią niektóre ocalałe elementy zabudowań, ogromna figura Grgura Ninskiego (stała się ona notabene pierwowzorem innych podobnych pomników w różnych miastach Chorwacji).
Napotykamy na terenie dawnego pałacu na takie zakamarki. Split dzieli jednak wady innych kurortów. Jest absolutnie zalany turystycznym kiczem, magnesami lodówkowymi produkowanymi w Chinach po dolarze za kilo i wszelkim podobnym kiczem, i jak każdy inny kurort zadeptywany jest przez nieprzeliczone tłumy turystów.
Samym wieczorem przyjechaliśmy na moment do Zadaru. Zmierzchało się. Zatrzymaliśmy maszynę przy jednej z kilku bram – Bramie Morskiej, i na zmianę pilnując bagaży spojrzeliśmy na centrum miejscowości.
Plac Pięciu Studni w Zadarze zawdzięcza swoją nazwę wybudowanemu tutaj systemowi cystern i studni , które od XVI w. zaopatrywały miasto w wodę. Jest jednym z najbardziej oryginalnych punktów miasta.
Prawie każdego wieczoru po dniu spędzonym w Chorwacji wracaliśmy do Bośni i Hercegowiny. Tym razem nie zdołaliśmy, poprosiliśmy przypadkową rodzinę w Gračac o możliwość rozbicia namiotu na trawniku. I tym razem poznaliśmy chorwacką gościnność. Przez gospodarza zostaliśmy zaproszeni do domu. Dał nam pokój, mały synek gospodarzy przyniósł nam ładnie ubraną pościel (mimo, że mieliśmy śpiwory, i byliśmy przygotowani na absolutnie każdą okoliczność, na trawę i las, na burzę i spiekotę), po czym dostaliśmy kawę i czereśnie z ogródka. Byliśmy doprawdy zdumieni. Przeprowadziliśmy dość długą wieczorną rozmowę na tematy chorwackie i polskie. Rano nakarmieni dobrym śniadaniem i ogromnie wdzięczni udaliśmy się do ostatniego punktu przed stolicą Chorwackich – do parku narodowego Plitvička Jezera.
Jeziora Plitwickie to marka sama w sobie, cud natury wpisany na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Woda drąży tutaj wapienne skały, ścieżki wokół i wskroś 16 jezior to miejsce niesamowite, doświadczenie i widok nie do opisania. Miejscami wędrujący czuje się jak w raju, i nie są ani o krztę przesadzone peany wygłaszane przez absolutnie wszystkich, którzy tu byli. A nawet przez tych, którzy nie byli, a o miejscu tym słyszeli z opowieści. Przez park narodowy spacerowaliśmy przez niemal cały dzień, przez wiele długich godzin.
Małe i większe wodospady, punkty widokowe na urwiskach, niewielkie jaskinie, i turkusowa przeczysta woda.
Jeziora cały czas się zmieniają, woda przekształca bowiem wapień, powoli lecz bezustannie zmieniając jego formę. Mamy tutaj mnogość gatunków roślin i zwierząt. Ponoć rozpoznano tutaj 1267 rodzajów roślin, 321 rodzajów motyli, 161 rodzajów ptaków i 21 rodzajów nietoperzy.
Często spotykamy zachwycające niebieskie ważki, wyglądające bajkowo na tle zieleni i turkusu wody.
Z Plitwickich Jezior pojechaliśmy do ostatniego miasta na trasie tegorocznych wakacji – Zagrzebia. W Zagrzebiu byliśmy wieczorem i w informacji turystycznej otrzymaliśmy foldery w języku polskim i angielskim, w tym jeden osobny dotyczący zakwaterowania w mieście. Zagrzeb ma spory wybór hoteli i hosteli. Mimo to, jeżeli ma się na zwiedzanie miasta tylko jeden dzień, najlepiej przyjechać do niego rankiem i wyjechać wieczorem – Zagrzeb to miasto, jak na Bałkany, wyjątkowo drogie. Na stosowanie przez turystów takiego właśnie rozwiązania żalą się Chorwaci w przewodniku który dostaliśmy w punkcie informacyjnym. Wydaje się ono jak najbardziej rozsądne i ratuje pewnie portfel niejednego podróżnika . Na miejsce noclegu wybraliśmy Cherry Hostel leżący poza centrum miasta. Za noc tutaj zapłaciliśmy o 10 euro więcej niż gdziekolwiek indziej. Na nic zda się tłumaczenie, że to stolica. Zarówno w Belgradzie, jak i w Sarajewie, Podgoricy i w ogóle wszędzie ceny są niższe. Standard hosteli bardzo podobny – ładnie pomalowane pokoje z nowymi łóżkami i pościelą, świeże ręczniki i nowoczesne łazienki, dostęp do Internetu to obowiązująca wszędzie reguła.
W Zagrzebiu zjedzenie obiadu poniżej 10 euro jest możliwe, lecz doprawdy niełatwe. Za talerz mięsa dla dwóch osób plus napoje w jednym z najtańszych lokali w mieście zapłaciliśmy około 130 złotych.
Można powiedzieć że Zagrzeb dzieli się na dwie główne części przeznaczone do zwiedzania – Gradec i Donji grad (Dolne Miasto). Gradec to najstarsza część miasta, Dolne Miasto tworzy współczesne centrum, w którym mamy ciąg parków z wielkimi secesyjnymi lub klasycystycznymi pałacami, siedzibami muzeów, galerii czy teatrów. Stolica Chorwacji to miejsce w którym mamy nietypową atrakcję – pierwsze na świecie Muzeum Złamanych Serc (w zasadzie Muzeum Zerwanych Związków -Muzej Prekinutih Veza, Museum of Broken Relationships). Gromadzi przedmioty zostawiane przez osoby, które pozbywając się pamiątek po swoich eks chcą rozpocząć nowe życie.
W Zagrzebiu kościół św. Marka choć mały, przykuwa uwagę mozaiką na dachu. To jeden z najbardziej charakterystycznych punktów Gradca. Dojdziemy do niego przechodząc obok Muzeum Złamanych Serc.
Zauroczenie w Dolnym Mieście. Przeobłędny budynek galerii sztuki na Placu króla Tomislava (Trg kralja Tomislava).
Mąż ma talent i potrafił budynek sfotografować w ten sposób, żeby zauroczenie zostało na zawsze uwiecznione w przepięknej formie – budynek na tle dorodnych różowych hortensji.
Fot. Paweł Niewiadomski.
Secesja – to jeden z nielicznych nałogów Waszej autorki. Kamienica, mimo, że nie najlepiej oświetlona – słońce padało akurat w przeciwną stronę, musiała być sfotografowana. Na jej fasadzie mamy nawet wyłożony kafelkami powtarzający się wzór nietoperzy!
Po zwiedzeniu Zagrzebia wracaliśmy do Katowic. Między innymi przez Słowenię. Kraj ten bardziej przypomina Austrię niż państwa leżące na Bałkanach, choć z nimi bardziej się kojarzy. Do Katowic wracaliśmy przez około 15 godzin, i dotarliśmy do domu ok. 5.00 rano - absolutnie wyczerpani. Zapadliśmy w długi i głęboki sen, a dojście do siebie zajęło kilka kolejnych dni. Niesamowite wspomnienia pozostaną na zawsze.
Magdalena
