W ubiegły piątek, ok. 5.00 rano Wasza autorka wróciła z urlopu. Konkretnie z 3700 kilometrowej wyprawy motocyklowej z mężem Ślązakiem po Bałkanach. Po 15 godzinnej drodze z Zagrzebia, w wcześniej zwiedzaniu Zagrzebia położyła się wyczerpana na kilka godzin do łóżka, a zaczęła dochodzić do siebie w zasadzie dopiero wczoraj.
Bałkany. Spełniło się jedno z marzeń. Bałkany od około dziesięciu lat to jedno z tych magicznych miejsc, w które TRZEBA pojechać. Trudno uwierzyć, że od klasy maturalnej minęło prawie 10 lat. Ten właśnie moment był u Waszej autorki rokiem największej fascynacji tematem tego obszaru. Filmy Emira Kusturicy i muzyka Gorana Bregovica gościły wtedy jako stały motyw zachwytów, rozmów i westchnień, a TEN półwysep otaczała aureola tajemniczości.
Brat wszedł kiedyś do pokoju i z miną prześmiewcy zapytał: “Słuchasz Gorana Bregovica czy Bregovica Gorana”? Jestem pewna, że słuchałam w tamtej chwili płyty jednego z nich. I tak po wielu latach wymarzona wyprawa w końcu została zrealizowana. Relację z niej znajdziecie w kolejnym poście. O ile nie opisywałam poprzednich wypraw w obszary inne niż Śląsk, tym razem nie mogę się powstrzymać.
Zdjęcie pochodzi ze strony: www.piw.pl.
Ale zanim – chcę podzielić się z Czytelnikami pewną intrygującą lekturą, do której siegnęłam około dwóch miesięcy temu. “Piękne życie bez pieniędzy” Alexandra von Schönburga. Opłacało się na nią czekać długo i cierpliwie w Bibliotece Śląskiej (pozycja to niezwykle poczytna, a skoro piękne życie bez pieniędzy, to czy można ją kupić w księgarni?). To książka, po lekturze której nie jest się już tym samym człowiekiem. W jednym z rozdziałów pt. “Urlop ogłupia” autor udowadnia absurdalność urlopowych wyjazdów. Obśmiewa modę sprzed kilku lat, kiedy podziw budził człowek chwalący się, iż właśnie wrócił z podróży służbowej do Egiptu na którą poleciał z Helsinek, tylko po to aby pobyć w domu dwa dni i przepakować walizki, bo właśnie leci do Paryża na tydzień a potem do Chin na miesiąc. Dziś tego typu osobnik budzi bardziej litość i uśmiech pożałowania. Rozdział którego część wydawnictwo PWN udostępnia na swojej stronie głosi także między innymi:
“Oto, czego dowodzą najnowsze badania: prawie każdy wraca z urlopu głupszy. Każdy, kto przez trzy tygodnie odpoczywa, zapominając o rozrywkach intelektualnych, bardzo się po powrocie zdziwi. Rozwiązując test na inteligencję, będzie miał o 3 procent gorszy wynik niż przed urlopem. Co za koszmar, jeśli należymy do elity podróżującej dla relaksu dziesięć razy w roku!
Policzmy: pod koniec sezonu mamy za sobą wiosnę na Capri, lato w Porto Cer-vo, jesień w Marbelli, zimę w Engadynie i o 30 procent niższy IQ. Ale przecież podróże w dalekie kraje, słodkie życie na plażach, statki i luksusowe hotele, wreszcie egzotyczne drinki przy basenie są tak pociągające! Dlaczego? To sprawka przemysłu turystycznego, który zaszczepił nam przekonanie, że podróże są wykwintne i wysoce pożądane.
Turystyka, odkąd istnieje (po raz pierwszy odnotowano to słowo w słowniku w 1810 roku), stanowi przedmiot pogardy. Już
Fontane narzekał: „Osobliwością naszych czasów są masowe podróże. Dawniej podróżowali wybrańcy, dzisiaj to zajęcie dla każdego”. Rzecz jasna „starych dobrych czasów” nigdy nie było.
Nieustanne przemieszczanie się w tę i z powrotem było dawniej zajęciem pielgrzymów, kurierów, przestępców, najemników i handlarzy. Nigdy nie należało do przyjemności, zawsze zaś było niebezpieczne. Zanim człowiek wyruszył w daleką podróż, brał udział w długiej mszy, a żegnając się z bliskimi, wiedział, że może ich nigdy więcej nie zobaczyć. Podróżowanie bez określonego celu, ważnego powodu aż od połowy dziewiętnastego wieku wydawało się absurdem.
Wycieczki bez celu to wymysł bogatych angielskich paniczyków. Nie pierworodnych, dodajmy. Młodych arystokratów snujących się z książkami po ruinach starych zamków lub drzemiących na polu w krótkich spodenkach postanowili naśladować mieszczanie. To, co nazywamy turystyką, jest konsekwencją uznawanego za światowy, a tak naprawdę groteskowego „globetrottingu” angielskich snobów. Naśladowanie przyjemności dżentelmenów sprzed lat jest głupotą. (…)
Urlop nad morzem stanowi dziś obowiązek. A że morze jest coraz brudniejsze, nie ma w zasadzie znaczenia. Całymi stadami pędzimy z miasta do miasta, od zabytku do zabytku. Tu obejrzymy wieżę, tam ratusz – gnamy, dopóki nie padniemy ze zmęczenia. Wśród przyjemności, na które dobrze sytuowani mieszczanie wydają najwięcej pieniędzy, urlop należy do najbardziej frustrujących.
Absurdem jest też to, że przez okrągły rok z zacięciem oszczędzamy, by w czasie wakacji wydać wszystko bez namysłu(„Kochanie, przecież jesteśmy na urlopie!”). Miło jest się bawić, szkoda tylko, że poziom zadowolenia nie wzrasta odwrotnie proporcjonalnie do zawartości portfela. Choć wprowadzenie euro nieco osłabiło nasz pęd do podróżowania, to jednak w dalszym ciągu główną atrakcją każdego urlopu jest – zobojętnienie. Z łatwością dajemy się złapać w turystyczną pułapkę i ze stoickim spokojem pijemy za granicą paskudne drinki i wina, na które w domu nie chcielibyśmy nawet spojrzeć. Nareszcie możemy cieszyć się luksusem, w końcu mieszkamy w hotelu!
Wmawianie nam, że hotel to prawdziwy raj i tak właśnie żyje elita, to jeden z chwytów marketingowych. Hotele przez stulecia uchodziły za zło konieczne – zatrzymywał się w nich ten, kto nie miał innego wyjścia. A dzisiaj? Nic się właściwie nie zmieniło. Kiedy więc hotele faktycznie były luksusem? Otóż mniej więcej od roku 1910 do wybuchu pierwszej wojny światowej. Uchodziły wówczas – podobnie jak statki pasażerskie – za nowinkę ciekawą także dla ludzi dobrze urodzonych. Złudzenie, że nocleg w hotelu jest czymś luksusowym, odżyło na początku lat dwudziestych, jednak wraz ze światowym kryzysem gospodarczym 1929 roku ostatecznie się z nim rozstaliśmy. Właściciele sieci hotelowych zadbali, by w każdym zakątku świata hotele były dokładnie takie same. Wszędzie ten sam komfort. Co za nuda! Apartament w Wolfsburgu wygląda tak samo jak w Kuala Lumpur czy Vancouverze i chociaż zaliczono go do klasy deluxe, ma taką samą powierzchnię jak dwójka w pensjonacie w Gum-mersbach. Malutki telewizorek, barek z sokiem jabłkowym i pomarańczowym, piwem, wodą mineralną oraz aspiryną – wszędzie to samo. Nie sposób otworzyć okien, jest za to głośna klimatyzacja. Co więcej, wszędzie oprócz Emiratów Arabskich na telewizorze
znajdziemy kartonik informujący, że dostępny jest kanał pornograficzny.
Gorsze od hoteli w dużych miastach są tylko hotele w miejscowościach wypoczynkowych. Tak mogłoby wyglądać piekło: sztuczny placyk („piazza”) w stylu „wiejsko-włoskim” (chociaż jesteśmy właśnie w Sharm El-Sheikh), przy którym stłoczyły się całodobowe sklepy i restauracje serwujące literalnie wszystko. Dla dzieci są specjalne kluby, organizuje się też wycieczki, tak żeby rodzice mogli odpocząć od potomstwa. Placyk pomyślano tak, że gość – jeśli akurat nie bierze udziału w zorganizowanej wycieczce – nie ma ochoty go opuszczać ani na chwilę. Natomiast szefowie kompleksu są usatysfakcjonowani, że udało im się stworzyć cudowną, nierealną rzeczywistość.”
Książka Aleksandra von Schönburga dostarcza wiele humoru i śmiechu. Kiedy widzimy w niej niektóre swoje zachowania, czy też zachowania które obserwujemy na co dzień u innych, śmiejemy się w duchu lub na głos. To poleciwszy tę książkę najważniejszej osobie w życiu autorka po raz pierwszy zaobserwowała co w praktyce oznacza “kulać się ze śmiechu” oraz jak w relau wygląda “ROTFL”.
A mimo to przeczytawszy ją, podróżujemy dalej. I będziemy podróżować. Po Śląsku i poza Śląsk. Nie śpimy w hotelach, niegdy nie spaliśmy. Nie wydajemy wszystkiego bez namysłu, nigdy nie wydawaliśmy. Schönburg tak czy inaczej zmienia spojrzenie na świat.
Książka jest wspaniała. Polecam na wakacje, i na po wakacjach.
Magdalena
